Radio i chemioterapia

W felietonie „Początki leczenia” sygnalizowałem, że przed trzecią, zaplanowaną na 19 czerwca 2013 r. operacją, udałem się na konsultację do Centrum Onkologii w Warszawie. 13 czerwca 2013 r. odbyłem wizytę w gabinecie dr n. med. Doroty Kiprian. Pierwsze słowa, jakie usłyszałem od lekarki po obejrzeniu przez nią dokumentacji, brzmiały: „co oni z panem tak długo robią”. Przypomnę, już w połowie września 2012 mój lekarz rodzinny, widząc miejsce i kształt zgrubienia, trafnie ocenił przyczynę.

Doktor Dorota Kiprian opisała stan bieżący i zaleciła: „Biorąc pod uwagę zaawansowanie w/ch i zmiany w migdałku u chorego wskazane jest jak najszybsze rozpoczęcie napromieniowania z jednoczesną chemioterapią, stawiając rozpoznanie raka migdałka z przerzutami do w/ch po nieradykalnym zabiegu operacyjnym”.

Zrezygnowałem więc z operacji, która według zapowiedzi lekarzy miała być radykalna, łącznie z przecięciem szczęki w celu łatwiejszego dostępu do nasady języka. Na oddział  radioterapii szpitala w mieście wojewódzkim zostałem przyjęty 8 lipca 2013 roku.

W trakcie pierwszego, czterodniowego cyklu chemioterapii, otrzymałem następujące dawki: Fluorouracil – 1 dnia 2002,42 mg, 2 dnia – 1986,91 mg, 3 dnia – 1976,72 mg, 4 dnia – 1982,06 mg. Pierwszego i drugiego dnia podano mi ponadto Cisplatynę w dawkach 101,51 mg i 102,11 mg (miałem wkute dwa wenflony). 10 lipca rozpoczęto także napromieniowanie.

Drugi, identyczny wlew miał miejsce po trzech tygodniach. Napromieniowanie techniką IMRT, podane na pole szyjno-nadobojczykowe plus regionalne węzły chłonne 56Gy/g i lożę po guzie z marginesem do dawki 66 Gy/g odbyło się w 33 cyklach.

Leczenie zakończyłem 28 sierpnia. W jego trakcie, dwukrotnie na moją prośbę byłem wypisany ze szpitala, od 17 do 30 lipca oraz od 9 do 20 sierpnia. W tym czasie dojeżdżałem na naświetlania (korzystałem z busów komunikacji prywatnej). Zajmowało mi to do 4 godzin (mieszkam w odległości 50 km). Było to szalenie wyczerpujące. Gdyż tego lata upały dochodziły nawet do 37 stopni. Nie tylko musiałem napromieniowywane miejsce osłaniać przez słońcem, ale unikać pocenia się, ponieważ napromieniowana skóra ogromnie piekła. Nie było to łatwe. Z powodu osłabienia odporności starałem się też unikać przeciągów w busach.

Jednakże dojeżdżanie było dużo mniejszym obciążeniem niż pobyt w szpitalu. Niemile wspominam 28 dni na oddziale radioterapii. Po pierwsze – ciasnota, w efekcie czego wiele dni leżałem na korytarzu, w łóżku ustawionym obok drzwi wejściowych do toalety. Lokalizacja zdecydowanie nie zapewniała komfortu (zapachy i trzaskanie drzwiami). Ruch na korytarzu oddziału, czyli obok mojego łóżka, chwilami przypominał ulicę Marszałkowską w Warszawie. Korytarz miał jeden plus, było chłodniej niż w ciasnych salach (przebywało do 8 osób), na których część chorych sprzeciwiała się otwieraniu okna. Kolejna udręka w salach to telewizory i głośne słuchanie programów. Urządzenia są w szpitalach uruchamiane przez wrzut monet, włączone grają do chwili wyczerpania limitu czasu.

Chorzy na salach byli w różnych stadiach, często w ciężkich, i leżenie obok uniemożliwiało wyciszenie i wypoczynek. Część osób stale dzieliła się z otoczeniem historią swojej choroby oraz informacjami o złym samopoczuciu. Oczywiście, chory chorego rozumie jak nikt inny. Dlatego między leżącymi raczej nie dochodziło do nieporozumień, rozumieliśmy się, tolerowali i współczuli. Raz jeszcze podkreślę, atmosfera szpitala daleka była od tak bardzo potrzebnego w tej chorobie spokoju i komfortu.

Trudne do zaakceptowania było natomiast zachowanie rodzin. Najbliżsi chorych widzieli jedynie „czubek własnego nosa” i myśleli o swoich bliskim. Zero empatii i zrozumienia dla chorych wokół. Głośne rozmowy, często także przez telefon i informowanie tą drogą innych bliskich o wizycie w szpitalu, a także rozmowy przez komórkę ze znajomymi na tematy bieżące. Czasami głośne dzieci. Jednym słowem zero zrozumienia, że tuż obok leży ktoś cierpiący, potrzebujący ciszy. Musieliśmy, chcąc nie chcąc, uczestniczyć w życiu tych ludzi.

Podobnie nieprzyjaźnie można mówić o niektórych pracownikach służby zdrowia. Salowe raczyły nie zauważać między kim się poruszają. Każdy ma prawo mieć gorszy dzień, być bez humoru, ale obserwacja tej samej osoby przez kilka kolejnych dni pozwala sądzić, że ich złe nawyki to nie przypadek. Opryskliwość, nie używanie przy zamykaniu drzwi klamek, głośne rozmowy z pielęgniarkami nad głowami chorych, to norma. Niekomfortowych sytuacji można przytoczyć więcej. To czego nie zauważa zdrowy człowiek, co go nie drażni, w przypadku chorego ma inny wydźwięk, dużo ostrzejszy. No cóż, przetrzymałem ten okres.

W tym wszystkim nie można zapomnieć o sprzęcie medycznym będącym na wyposażeniu szpitala. Przyjazd na naświetlanie często był obarczony lękiem, czy tego dnia o zaplanowanej godzinie, odbędzie się zabieg, a nawet czy w ogóle. Urządzenia stale psuły się, albo musiały być czasowo wyłączane z użytkowania gdyż w upalne dni zbyt się nagrzewały. Raz nawet zdarzyło się tak, że wysłużony aparat zepsuł się w trakcie mojego naświetlania, Zabieg został przerwany i na innym aparacie dokończono zaplanowaną na dany dzień „dawkę”. Naświetlenia przeprowadzano pięć razy w tygodniu.

Podobne sensacje towarzyszyły podczas chemioterapii. Zasługa w tym wysłużonych aparatów, które dozowały tzw. chemię. W szpitalu specjalistycznym brakowało nawet wieszaków, na których umieszczano worki z chemią i płynami. Żeby obraz był pełniejszy dodam, że w pierwszą noc w szpitalu głowę wtuliłem w złożony w kostkę koc, gdyż nie było dla mnie poduszki. Na szczęście był papier toaletowy, ale z ręczników papierowych, po umyciu rąk, nie dało się korzystać, gdyż były tak cienkie, że świat przez nie dało się zobaczyć.

W takich oto okolicznościach przyszło walczyć z ciężką chorobą. Szczególnie trudne były dni, w trakcie których miałem wlewy. Te trwały przez cztery dni, 96 godzin non stop pod dwoma, potem pod jedną kroplówką. Odłączany byłem jedynie każdego dnia na pół godziny, w tym czasie mogłem umyć się i dotrzeć do części szpitala, gdzie odbywało się naświetlanie.

Historię pobytu w szpitalu można rozciągnąć na różne inne wątki. Czy jednak warto? Jak funkcjonuje rodzima służba zdrowia wiemy wszyscy.

Po opuszczeniu szpitala, pod koniec sierpnia 2013, starałem się jak najszybciej wyrzucić z głowy złe wspomnienia z pobytu w nim. Udało się. O ile dziś przywołuję niektóre obrazy, to nie jest to „podszyte” złością czy żalem. W tym jest właśnie jedno ze źródeł sukcesu. Nie należy pielęgnować złych myśli. Pamiętajmy, myśli są naszym pokarmem.

Podsumowując, w okresie walki z rakiem leżałem w czterech szpitalach, w sumie około dwóch miesięcy. Po tym wszystkim, kiedy oglądałem popularny serialu o szpitalu w Leśnej Górze, to byłem rozbawiony i zaliczyłem film do gatunki komedii, no bo nie science fiction, gdyż w tych drugich pokazuje się technikę na najwyższym poziomie.

Komentujcie na Facebooku tu

Czytaj:

Ujawnienie choroby nowotworowej

Początek leczenia

Powrót do aktywności /1/

ROZMOWA Z CHORYM

LECZENIE NOWOTWORÓW – FAKTY I MITY

RAK TO NIE WYROK

Zdjęcie: Paryż 2014, rok po zakończeniu walki.

100_1442

2 comments

  1. Wciągająca opowieść… Bardzo współczuję choroby:( natomiast gratuluję siły, wytrwałości, podejścia i woli walki. Przeraża mnie stan polskiej służby zdrowia i warunki w jakich był Pan leczony…

    Polubienie

  2. ja też gratuluję siły ale sądzę, że osoby którym dopiero rozpoznano chorobę, mogą być znaiepokojone tym, co tutaj przeczytają. Niepotrzebnie będa się nakrecały i denerwowały. Ja tez choruję na raka, tarczycy.. szpital, obługa, sprzety w Poznanskim szpitalu Cetrum Medyczne HCP – GODNE ZAUFANIA. Podczas dwukrotnego pobytu w szpitalu, czułam się jak w sanatorium, kofort psychiczny.. psycholog.. wspaniały personel.

    Polubienie

Dodaj komentarz